Majowa pełnia przyniosła światu Tereskę. Przypłynęła na fali wielkiego wyczekiwania, czekania pierwszego, czekania wokół kluczowej dla Asi i Michała daty, rocznicy spotkania i wybuchu pięknej miłości.
Termin porodu to nie data, ale przedział czasowy, to mniej więcej miesiąc – dwa tygodnie przed i dwa tygodnie po wyznaczonej dacie. A jednak gdy nie nadchodzi, niecierpliwią się wszyscy: rodzice, rodzina, współpracownicy, sąsiedzi, położne i fotografki. Także jak w sobotę rano odczytałam SMS-a, by się przygotować na narodziny, od razu przygotowałam wszystko włącznie z wygodnym outfitem i poinformowałam o tym cały świat.
Na Grochowie zameldowałam się po informacji, że położne powoli jadą, więc też jechałam powoli. Nerwowo przerzucałam stacje radiowe, by dwukrotnie natknąć się na „Wish you were here” Pink Floyd. Refren wymrukiwałam jeszcze tydzień, ale wcześniej wpadłam ponownie w Cud, w narodziny domowe, które były ciche, spokojne, ufne i bezpieczne.
Nie ma przypadków, pewne historie zataczają koła, kręgi, cykle się splatają, łączą i odbijają jak w lustrze.
Poród Tereski przyjmowały dwie położne, Irena i Mariola, a kilkadziesiąt lat wcześniej Irena przyjmowała dwa porody mamy Asi. Tereska zameldowała się na świecie jeszcze w dniu kolejnej rocznicy rodziców. To wzruszająca kumulacja niezwykłości.